Cierniste przygody. „Magia cierni” Margaret Rogerson


Magia CierniNo spójrzcie na tę okładkę, no przyjrzyjcie się temu rewelacyjnemu projektowi Charlie Bowater, zaadaptowanego na potrzeby polskiego wydania. Śmiało, możecie zerknąć kilkukrotnie. A potem na amen przepaść w uroku i wdzięku, jaki sobą prezentuje. Czy piękno zewnętrze znajduje sobie odpowiednik we wnętrzu? Tak, lecz nie pozostaje ono bez cierni…

Magia Cierni
Margaret Rogerson
Powieść jednotomowa
Wydawnictwo NieZwykłe, 2019


Za wspaniale byłoby w tym życiu, gdyby wszystko złoto, co się świeci. Choć chciałabym własną piersią zawsze bronić Magii Cierni, to byłoby to poniekąd samobójstwo z premedytacją, zamiast walka o swoje. Podniosły samobój, lecz… po kolei.
Elisabeth Scrivener, jak to pewien czarownik by powiedział, jest zdziczałym dzieckiem biblioteki. Sierotą, podrzutkiem na progu Wielkiej Biblioteki w Summershall, przygarniętą przez tamtejszą dyrektorkę. Od maleńkości Elisabeth znała dwie rzeczy – książki oraz kłopoty, ponieważ z lubością się w nie pakowała. Dziewczyna marzy o tym, by z Nowicjuszki zmienić się w Strażniczkę. Życie nie jest jednak takie proste. Pozornie zrzucenie (przypadkowo, oczywiście!) całego regału na czarnoksiężnika Nathaniela Thorna nie miało żadnego znaczenia w jej życiu. Wszystko zmienia się, gdy pewnej nocy dziewczyna budzi się, współlokatorka nie chce się wyrwać ze snu, a Strażników nigdzie nie widać…
Nie powiem, że początek był tylko wyboisty, ponieważ to były tak wielkie wertepy, że nawet najwytrwalszy traktor by sobie nie poradził. Nie wiem, czy robi to ze mnie jakiegoś konia pociągowego skrzyżowanego z gepardem, ale oto jestem! Wszyscy powtarzają, jak ważny jest pierwszy rozdział powieści, wszyscy na nowo mówią, że jeśli początek jest do bani, to potem to już nie jest to samo. Co niektórzy w ogóle nie sięgają dalej, niż pierwsze 30-50 stron książki. Magia cierni przywitała mnie właśnie takim testem przetrwania. Sama popełniam dużo błędów podczas pisania – to, ile baboli miałam w mojej pierwszej powieści tylko moja przyjaciółka wie (na szczęście Justynka jeszcze nie znalazła się na oddziale zamkniętym, za to dzięki mnie mocno wyostrzyła sobie ząbki gramatycznego sadysty). Gdy zauważam błędy w drukowanej książce, to naprawdę jest źle. Anioły płaczą rzewnymi łzami, diabły chowają się do głębokich dziur, zaś sąsiedzki monitoring zaciąga rolety. Było mi smutno, gdy pierwsze znaczniki okazały się alarmami błędowymi. Później już nic nie zaznaczałam, bo w sumie nie wiem czy popadałam w paranoję, czy też autorka jeszcze nie radzi sobie ze składnią tak dobrze. Tutaj też mógł nastąpić zgrzyt na polu tłumacz-autor, ponieważ w dalszej części, tak gdzieś od 80 strony tekstu, z książką się po prostu bajecznie płynie. Tak, wciąż są momenty, w których przypadkowo głową lecimy w wielką koleinę, choć jeszcze przed chwilą jechaliśmy po świeżym asfalcie. Pierwsza połowa książki daje czytelnikowi znak, że to wciąż jest początkująca autorka, że jeszcze musi nad sobą popracować. Widać to zwłaszcza w takim dysonansie między dłuuuuuugimi oraz krótkimi zdaniami. Momentami chciałam po prostu powiedzieć „No już, Margaret, daj mi to, ja ci to poprawię” – tak, aż do tego stopnia. To trochę taki czytelniczy interwał, bo biegniesz przez sto metrów, a potem nagle ktoś robi STOP i każe ci zrobić tylko trzy kroki. Tak właśnie wyglądały niektóre akapity w Magia Cierni. Pierwsze błędy w książce też strasznie mnie dziwią, bo jest to coś, co przy dwóch korektorach i redaktorze nie powinno istnieć. Wiem, że gdy daną powieść wałkuje się tuziny razy, przez wiele godzin, to ciężko jest wszystko wyłapać… ale żeby na samym początku? I jeszcze żeby na blurbie na okładce? „[…] do jej największego wroga – czarodzieja Nathaniela Thornema.”. No nie. „Nathaniela Thorna” by wystarczyło, naprawdę.

„Nie składałem w ofierze dziewic za te doskonałe kości policzkowe, jeśli o to ci chodzi. Dziewice, generalnie rzecz biorąc, mają o wiele mniej magicznych właściwości, niż na ogół się uważa.”

Jednak, na nasze szczęście, nie tylko błędami ta książka jest wybrukowana. Margaret Rogerson rozkręciła się całkiem sprawnie i zaserwowała czytelnikowi kawał niezłej lektury. Choć czasem sposób prowadzenia narracji – głównie chodzi o styl pisania – jest klockowaty, to muszę przyznać, że opowieść pochłania. Nathaniel oraz Silas są rewelacyjnymi postaciami, w stu procentach urozmaicającymi akcję. Elisabeth również miała swoje momenty. Dziewczyna musi przejść przez bardzo długą drogę – nie tylko przez całe Austermeer, ale także w środku niej zachodzi ogrom zmian. Thorn śmiał się z niej, że jest zdziczałą bibliotekarką i każdy postronny obserwator, a po czasie również sama Elisabeth wiedzą, że jest to prawda. Jako osoba wychowana przez chłód murów biblioteki oraz cichy szelest papieru protagonistka żyła w kompletnie innym świecie, niż ten znany Nathanielowi czy choćby pracownikom Wielkiej Biblioteki w Summershall. Autorka jednak całkiem sprawnie i zręcznie przeprowadziła nas oraz samą Scrivener przez jej odkrywanie świata poza znanymi jej murami. Można było poczuć ten dreszcz, jaki towarzyszył dziewczynie – pomińmy już to, że w gruncie rzeczy spodziewała się rychłej śmierci po opuszczeniu domu… ale to właśnie dodaje „pikanterii”. Ta wiecznie skradająca się niewiadoma, co się z biedną bohaterką stanie. Elisabeth momentami jest prostsza niż sam cep, a niedomyślna bardziej niż ślepy bez węchu, słuchu i czucia. Był to zabieg uderzający czytelnika z daleka, tak bardzo na siłę odbierano Elisabeth odpowiedzi albo domysły, że to wręcz było bolesne. Można na to przymknąć oko, ale drugie jednak śledzi taki myk z oburzeniem. Ale koniec końców dziewczyna się rozwija i to najważniejsze. Jeśli chodzi zaś o Nathaniela, to dostajemy tutaj bohatera do kochania – zawadiaka, butny i święcie przekonany, że swoim uśmiechem olśni każdą poruszającą się istotę, a nawet kamień w rowie. Jest to typ postaci,  jaki wielokrotnie został już prezentowany, ale niech mnie diabli, jeśli kiedykolwiek się znudzi! Silas zaś bardzo przypominał mi Daezaela z powieści pani Rudej Sztylet Rodowy. Dez jest na tyle specyficzną postacią, że jak dla mnie jest wabikiem samym w sobie.


„–Użył pan demonicznej inkantacji, żeby spakować moje pończochy!
Uniósł brew.
– Masz rację, to nie brzmi jak coś, co zrobiłby zły czarnoksiężnik z prawdziwego zdarzenia. Następnym razem ich nie poskładam.”


Akcja powieści to pozornie nieskomplikowane dziecię, ale kryjące w sobie wiele detali, które sprawnie uwodzą czytelnika. Czy końcówkę można było zaserwować bardziej epicko? Tak, można było – niestety. Mimo dość szybkiego rozwiązania głównego zagrożenia, to największą dźwignią są jednak te szczegóły. Nie trzeba tu się rozwodzić nad tym, że ostatnie starcie powinno być największą bitwą, jaką Winterfell/Prythian/Hogwart nie widziały. Czasem jest to niepotrzebne, zwłaszcza w opowieści typu Magia Cierni. To właśnie małe rzeczy, składające się na niniejszą powieść sprawiły, że koniec nie musiał ciągnąć się przez sto stron. Historia stworzona przez Rogerson opiera się właśnie na książkach i to one odgrywają tak kluczową rolę w każdym momencie akcji. Była to wspaniała, przyciągająca uwagę w każdej sekundzie sprawa. Przyklaskuję również temu, że autorka nie skupiła się wyłącznie na rozwoju życia uczuciowego bohaterki. Rogerson postarała się romans skondensować do przytyków, krzywych uśmieszków i tekstów Nathaniela, które większość potencjalnych zalotników powinna odstraszyć. Ale ja, Elisabeth (i zapewne też i Wy!) kochamy tego typu sprawy. Autorka nie zapomniała, że przede wszystkim pisze książkę przygodową, magiczną i jakże porywającą.


„Czary nie były jak dobycie miecza. Były jak dowodzenie armią. Jak stanie się bogiem.”

Magia Cierni to humorystyczna, skrząca się od uroku Nathaniela oraz dobrej przygody powieść. Książka niepozbawiona wad, nad czym ubolewam, ale też po prostu czekam na więcej pani Rogerson. Widzę, że ma dobry start w powieściopisarstwo i ufam, że wyciśnie z tworzonych historii jak najwięcej. Autorka skrywa w sobie potencjał – trzymam kciuki, żeby się w pełni rozwijała.

Ocena (lekko naciągnięte): 7/10

Shemmer Aleksandra
           


Za książkę do recenzji dziękuję wydawnictwu NieZwykłe!

Komentarze