Dziś kolejny wspaniały dzień, szczodrze sponsorowany przez wydawnictwo NieZwykłe! Mam przyjemność zaprosić Was i skusić na bogaty fragment "Magii Cierni" od Margaret Rogerson. Premiera książki odbyła się wczoraj, zatem nie ma nic lepszego niż trzy rozdziały na zachętę do zamówienia!
Magię Cierni można zamówić m.in. w księgarni Livro, kliknij w baner! |
1
ZAPADAŁA NOC, KIEDY śmierć wjechała do Wielkiej
Biblioteki w Summershall. Przybyła powozem. Elisabeth stała na dziedzińcu i
patrzyła, jak konie z obłędem w oczach wpadają przez bramę, tocząc pianę z
pysków. Wysoko w oknach wieży ostatnie promienie zachodzącego słońca zapłonęły,
jakby pomieszczenia za nimi stanęły w ogniu, zaraz jednak umknęły w górę. W
gasnącym blasku kładły się długie cienie aniołów i gargulców strzegących poznaczonych
smugami deszczu parapetów biblioteki.
Turkocząc kołami, powóz zatrzymał
się, a na jego boku zalśnił pozłacany emblemat: skrzyżowane pióro i klucz – symbol
Kolegium. Żelazne kraty zmieniały tylną część pojazdu w więzienną celę. Choć
noc była chłodna, dłonie Elisabeth były śliskie od potu.
– Scrivener – odezwała się stojąca obok niej kobieta. – Masz
sól? Rękawice?
Elisabeth
poklepała skórzane pasy krzyżujące się na jej piersi, macając umieszczone na
nich kieszonki, oraz pojemnik z solą zwisający u jej biodra.
– Tak,
pani dyrektor. – Brakowało jej tylko miecza, na ten jednak sobie nie zasłuży,
dopóki nie ukończy wieloletniego szkolenia w Kolegium i nie zostanie
strażniczką. Niewielu bibliotekarzy osiągało ten cel; z reguły albo
rezygnowali, albo ginęli.
– Dobrze.
– Dyrektorka zamilkła. Była zdystansowaną, szykowną kobietą o bladej jak śnieg
twarzy i ogniście czerwonych włosach. Od jej lewej skroni aż do szczęki
ciągnęła się blizna, tworząc zgrubienie na policzku i odginając w bok kącik
ust. Tak jak Elisabeth, miała na piersi skórzane pasy, pod nimi jednak nosiła
mundur strażnika, a nie szaty nowicjusza. Światło lamp połyskiwało w mosiężnych
guzikach jej ciemnoniebieskiego płaszcza i lśniło w wypastowanych butach. Miecz
wiszący przy jej biodrze był długi i wąski, z jelcem wysadzanym granatami.
Miecz
ten cieszył się w Summershall sławą. Zabójca Demonów, bo tak brzmiała jego
nazwa, posłużył dyrektorce do walki z malefiktem, kiedy miała zaledwie
dziewiętnaście lat. Pamiątką tamtego właśnie starcia była blizna, która, jeśli
wierzyć plotkom, sprawiała jej potworny ból, ilekroć kobieta się odezwała.
Elisabeth powątpiewała w prawdziwość tych pogłosek, ale faktem było, że dyrektorka
ostrożnie dobierała słowa, a już na pewno nigdy się nie uśmiechała.
–
Pamiętaj – odezwała się wreszcie znowu – jeśli po dotarciu do krypty usłyszysz
w myślach głos, nie słuchaj go. To grymuar ósmej klasy, stworzony wieki temu, i
nie należy go lekceważyć. Od początków swojego istnienia doprowadził do
szaleństwa dziesiątki ludzi. Jesteś gotowa?
Elisabeth
przełknęła ślinę, nie będąc w stanie wydusić odpowiedzi przez ściśnięte gardło.
Nie mogła uwierzyć, że dyrektorka w ogóle z nią rozmawia, a co dopiero że
wezwała ją tutaj, aby pomogła dostarczyć grymuar do krypty. Na ogół taka
odpowiedzialność wykraczała daleko poza rangę nowicjuszki. Nadzieja szamotała
się w niej, jak ptak uwięziony we wnętrzu domu, fruwający w górę i w dół do
utraty sił, wabiony obietnicą otwartego nieba w oddali; za nadzieją zaś niczym
cień podążało przerażenie.
„Daje mi szansę dowieść,
że warto mnie szkolić na strażnika – pomyślała. – Jeśli zawiodę, zginę. Wtedy
przynajmniej będzie ze mnie jakiś pożytek. Będą mnie mogli zakopać w ogródku
jako nawóz dla rzodkiewek”.
Ocierając spocone dłonie o szatę, skinęła głową.
Dyrektorka ruszyła przez dziedziniec, a Elisabeth podążyła za
nią. Żwir chrzęścił im pod stopami. W miarę jak zbliżały się do powozu,
powietrze stawało się coraz gęstsze od ohydnego smrodu, przywodzącego na myśl
namokłą skórę gnijącą na morskim brzegu. Elisabeth dorastała w Wielkiej
Bibliotece, w otoczeniu magicznych ksiąg pachnących pergaminem i atramentem, ale
ten odór nie przypominał nic z tego, do czego przywykła; sprawiał, że piekły ją
oczy, a ramiona pokrywała gęsia skórka. Nawet konie były niespokojne. Nerwowo
przebierały kopytami w zaprzęgu, rozrzucając żwir, i ignorowały próbującego je
uspokoić woźnicę. W pewnym sensie im zazdrościła – one przynajmniej nie
wiedziały, co takiego wiozły za sobą przez całą drogę ze stolicy.
Dwoje strażników zeskoczyło z kozła z dłońmi na rękojeściach
mieczy. Elisabeth o mało się nie cofnęła, kiedy spojrzeli na nią spode łba, lecz
zamiast tego wyprostowała plecy i uniosła podbródek, próbując jak oni zachować
kamienną twarz. Nawet jeśli nigdy nie zasłuży na miecz, może przynajmniej
wyglądać na dość odważną, aby nim władać.
Dyrektorka
zagrzechotała pękiem kluczy, a tylne drzwi powozu otwarły się z jękiem. Mrok
sprawił, że w pierwszej chwili obity żelazem przedział transportowy zdawał się
pusty, zaraz jednak Elisabeth wypatrzyła leżący na podłodze przedmiot: płaską,
kwadratową szkatułę z żelaza, zabezpieczoną ponad tuzinem zamków. Laik mógłby
uznać takie środki ostrożności za absurdalne – ale nie na długo. W wieczornej
ciszy z głębi skrzyni rozbrzmiał pojedynczy, donośny łomot, tak potężny, że
powóz się zatrząsł, a jego drzwi zadrżały, grzechocząc zawiasami. Jeden z koni
zarżał z przestrachem.
– Szybko – powiedziała dyrektorka. Chwyciła jeden z
uchwytów szkatuły, a Elisabeth złapała za drugi. Razem uniosły ciężar i ruszyły
w stronę drzwi, na których szczycie wyryto inskrypcję – wygięty w łuk zwój przytrzymywany
z obydwu stron przez płaczące anioły. Niewyraźny napis, niemal niewidoczny w
cieniu, głosił „officium adusque mortem”. Dewiza strażników. Służba aż do śmierci.
Weszły w długi korytarz o kamiennych ścianach, na których kładł
się drżący blask pochodni. Masywna szkatuła coraz bardziej ciążyła Elisabeth w
ręku. Nie poruszyła się więcej, ale dziewczyna nie czuła się tym uspokojona, bo
przeczuwała, co to znaczy: zamknięta w środku księga nasłuchiwała. Czekała.
Przy wejściu do krypty stał na warcie kolejny strażnik. Kiedy
zobaczył Elisabeth u boku dyrektorki, w jego małych oczkach zalśniła nienawiść.
Był to strażnik Finch, podstarzały mężczyzna o krótkich, siwych włosach i
obrzmiałej twarzy, w której jego rysy zdawały się rozpływać, zanurzone jak
rodzynki w puddingu chlebowym. Pośród nowicjuszy znany był z tego, że jego
prawe ramię było większe i bardziej umięśnione niż lewe, tak często je ćwiczył,
wymierzając im chłostę.
Elisabeth zacisnęła dłoń na uchwycie szkatuły, aż pobielały
jej kłykcie, instynktownie szykując się na cios, ale w obecności dyrektorki Finch
nic jej nie mógł zrobić. Mamrocząc pod nosem, pociągnął za łańcuch. Cal za
calem brona się uniosła, aż jej ostre, czarne zęby znalazły się powyżej ich
głów. Elisabeth zrobiła krok naprzód.
A wtedy szkatuła szarpnęła.
– Uważaj
– rzuciła ostro dyrektorka, gdy obie zatoczyły się na kamienną ścianę, z trudem
utrzymując równowagę. Elisabeth poczuła, że przewraca jej się w żołądku. Jej
but wisiał nad krawędzią spiralnych schodów, których kręte stopnie, wijąc się,
opadały w mrok.
Uświadomiła sobie straszną prawdę. Grymuar chciał, żeby
spadły. Wyobraziła sobie, jak szkatuła toczy się w dół po schodach, uderza w
kamienne płyty, otwiera się z trzaskiem łamanych zamków – i to byłaby jej wina…
Dyrektorka zacisnęła dłoń na jej ramieniu.
– Wszystko w porządku, Scrivener. Nic się nie stało. Przytrzymaj
się poręczy i idź dalej.
Elisabeth z wysiłkiem odwróciła się od wykrzywionej w
potępiającym grymasie twarzy Fincha. Ruszyły w dół. Spod ziemi wionęło chłodem,
a powietrze pachniało zimnymi kamieniami, pleśnią i czymś jeszcze, czymś mniej
naturalnym. Nawet kamień ociekał tu złem starożytnych reliktów, od wieków
marniejących w mroku – świadomości, które nigdy nie śpią, umysłów, którym nie jest
dane śnić. Powłoka z wielu ton ziemi tłumiła wszelkie dźwięki i panowała tu
taka cisza, że w uszach Elisabeth dudnił tylko jej własny puls.
Całe dzieciństwo spędziła, eksplorując wszelkie zakamarki
Wielkiej Biblioteki i wścibiając nos w niezliczone tajemnice, nigdy jednak nie
była w krypcie. Miejsce to przez całe jej życie czaiło się pod gmachem
biblioteki jak coś okropnego skrytego pod łóżkiem.
„To moja szansa” – upomniała się w myślach. Nie mogła sobie
pozwolić na strach.
Zeszły
do pomieszczenia przypominającego podziemia katedry. Ściany, sufit i podłoga wykute
były z tego samego szarego kamienia, a pokryte żłobionymi rowkami kolumny oraz łukowe
sklepienie wyrzeźbione zostały kunsztownie i z pietyzmem. W ciągnących się
wzdłuż ścian wnękach stały posągi aniołów, u których stóp migotały świece. Ich
pełne smutku, spowite cieniem oczy obserwowały żelazne półki ustawione rzędami
we wnętrzu krypty. W przeciwieństwie do regałów na wyższych poziomach
biblioteki, te były na stałe przytwierdzone do podłogi. Łańcuchy utrzymywały w
miejscu zamknięte szkatuły, wsunięte między półki niczym szuflady.
Elisabeth powtarzała sobie w duchu, że dobiegające ją z
mijanych szkatuł szepty, to tylko wytwór jej wyobraźni. Łańcuchy pokrywała
gruba warstwa kurzu. Większości szkatuł nie ruszano od dziesięcioleci, a
zamieszkujące je księgi pogrążone były w głębokim śnie. Mimo to wciąż czuła na
karku mrowienie, jakby ktoś ją obserwował.
Dyrektorka poprowadziła ją do znajdującej się za półkami
celi, pośrodku której stał przytwierdzony do podłogi stół. Pojedyncza lampa
olejna oświetlała jego poplamiony atramentem blat żółtawym blaskiem. Szkatuła
niepokojąco posłusznie dała się ułożyć obok czterech ogromnych szram
przecinających drewnianą powierzchnię, jak ślady jakichś wielkich pazurów.
Elisabeth co chwila rzucała spojrzenia w ich kierunku. Wiedziała, skąd się
wzięły. Wiedziała, co się dzieje, kiedy grymuar wyrwie się spod kontroli.
Malefikt.
– Jakie zabezpieczenie stosujemy najpierw? – zapytała dyrektorka,
wyrywając Elisabeth z zamyślenia. Rozpoczął się egzamin.
– Sól – odpowiedziała, sięgając po zwisający jej u
biodra pojemnik. – Podobnie jak żelazo, sól osłabia demoniczne moce. – Dłoń
zadrżała jej lekko, gdy wysypywała kryształki, formując koślawy okrąg. Zarumieniła
się ze wstydu, widząc jego nierówne krawędzie. Co, jeśli się okaże, że wciąż
nie jest gotowa?
Ledwie dostrzegalne ciepło złagodziło surowe oblicze dyrektorki.
– Wiesz, dlaczego postanowiłam cię zatrzymać, Elisabeth?
Dziewczyna zamarła bez tchu. Dyrektorka nigdy nie zwracała
się do niej po imieniu. Zawsze używała jej nazwiska, Scrivener, a czasem
nazywała ją po prostu „nowicjuszką”, zależnie
od tego, jak bardzo Elisabeth miała akurat przechlapane – a przechlapane
miewała bardzo często.
– Nie, pani dyrektor – odparła.
– Hmm.
Pamiętam, że szalała burza. Grymuary były tamtej nocy niespokojne. Tak
hałasowały, że ledwie usłyszałam pukanie do drzwi. – Elisabeth z łatwością
wyobraziła sobie tę scenę: deszcz bijący o okna, woluminy zawodzące, łkające i
dygoczące w okowach. – Kiedy znalazłam cię na progu i wniosłam do środka, byłam
pewna, że zaczniesz płakać. Zamiast tego rozejrzałaś się, po czym wybuchnęłaś
śmiechem. Nie bałaś się. W tamtej chwili zrozumiałam, że nie mogę odesłać cię
do sierocińca. Twoje miejsce było w bibliotece, należałaś do niej w równym
stopniu, co książki.
Elisabeth słyszała już tę opowieść, ale tylko od swojego
nauczyciela, nigdy z ust samej dyrektorki. Dwa słowa odbiły się echem w jej
głowie, donośne jak uderzenia serca: „twoje miejsce”. Szesnaście lat czekała, żeby
usłyszeć te słowa, i rozpaczliwie pragnęła, aby były prawdą.
Wstrzymując oddech, w milczeniu patrzyła, jak dyrektorka sięga
po swoje klucze i wybiera największy spośród nich, tak stary, że rdza przeżarła
go prawie w całości. Jasne było, że dla niej czas na sentymenty minął.
Elisabeth musiała się zadowolić powtarzaniem w myślach niewypowiedzianej
przysięgi, którą złożyła sobie niemal tak dawno, jak tylko sięgała pamięcią. Któregoś
dnia ona też zostanie strażniczką. Sprawi, że dyrektorka będzie z niej dumna.
Sól posypała się na stół, gdy pokrywa szkatuły uniosła się ze
skrzypnięciem. Smród gnijącej skóry rozlał się po krypcie, tak potężny, że
Elisabeth omal nie zwymiotowała.
Wewnątrz
spoczywał grymuar; gruby tom o poszarpanych, żółknących stronicach wciśniętych
pomiędzy płaty tłustej, czarnej oprawy. Wyglądałby dość zwyczajnie, gdyby nie
pękate wypustki sterczące z okładki, przypominające wielkie brodawki albo bąble
na powierzchni bulgoczącej smoły. Każda z nich miała rozmiary sporej kulki, a
były ich tam dziesiątki, odkształcające niemal każdy skrawek skórzanej
powierzchni. Dyrektorka założyła parę ciężkich, przeszywanych żelazem rękawic.
Elisabeth szybko poszła za jej przykładem. Przygryzła policzek, kiedy kobieta wyjęła
księgę ze szkatuły i ułożyła ją w kręgu z soli.
W chwili, gdy wolumin dotknął blatu, wypustki się rozchyliły.
To nie były brodawki – to były oczy. Oczy we wszelkich możliwych kolorach
obracały się, przekrwione, a ich źrenice to się rozszerzały, to znów zwężały do
rozmiarów główki od szpilki. Grymuar dygotał konwulsyjnie w dłoniach dyrektorki,
która, zaciskając zęby, otwarła go z trudem. Elisabeth odruchowo sięgnęła do
wnętrza kręgu i przycisnęła księgę do blatu, czując przez rękawice, jak skóra szarpie
się i drży. Wściekła. Żywa.
Te oczy nie zostały stworzone za pomocą magii. Były prawdziwe,
wyłupione z ludzkich oczodołów dawno temu, poświęcone dla stworzenia księgi
dość potężnej, aby utrzymała w sobie zaklęcia wyryte na jej kartach. Jeśli
wierzyć historycznym zapisom, większość ofiar nie była dobrowolna.
– Księga oczu
– powiedziała Dyrektorka z niezmąconym spokojem. – Zawiera zaklęcia, które
pozwalają zaglądać w umysły innych ludzi, czytać im w myślach, a nawet
kontrolować ich zachowanie. Na szczęście jedynie kilku czarownikom w całym
królestwie udało się kiedykolwiek uzyskać pozwolenie na jej przeczytanie.
– A po co im to?! – wybuchnęła Elisabeth, zanim zdołała
się powstrzymać. Odpowiedź była oczywista. Czarownicy z natury byli źli, zdeprawowani
przez demoniczną magię, którą władali. Gdyby nie Reformy, które na mocy prawa
zakazały im oprawiania ksiąg we fragmenty ludzkiego ciała, grymuary, takie jak Księga oczu, nie stanowiłyby takiej
rzadkości. Bez wątpienia czarownicy nieraz usiłowali je kopiować, ale zaklęć
nie dało się zapisać przy pomocy zwyczajnych materiałów. Czarnoksięska moc w
jednej chwili obróciłaby inkaust i pergamin w popiół.
Ku jej
zaskoczeniu, dyrektorka poważnie potraktowała jej pytanie, choć nie patrzyła
już na Elisabeth. Zamiast tego skupiła się na przewracaniu stron, sprawdzając,
czy nie doznały żadnych uszkodzeń w trakcie podróży.
– Może
nadejść czas, kiedy takie czary, jakkolwiek odpychające, okażą się konieczne. Ciąży
na nas wielka odpowiedzialność wobec królestwa, Scrivener. Gdyby ten grymuar
uległ zniszczeniu, zawarte w nim zaklęcia zostałyby utracone na zawsze. To
jedyna istniejąca kopia.
– Tak, pani dyrektor. – Zdawała sobie z tego sprawę. Strażnicy
bronili grymuarów przed światem w równym stopniu, co świata przed nimi.
Elisabeth zebrała się w sobie, podczas gdy dyrektorka przerwała
na chwilę przerzucanie kartek, pochylając się, aby lepiej obejrzeć plamę na
jednej ze stron. Przewożenie grymuarów wysokiej klasy niosło ze sobą ryzyko, ponieważ
każde przypadkowe uszkodzenie mogło je sprowokować do przemiany w malefikt. Przed
zamknięciem w krypcie należało je poddać dokładnym oględzinom. Elisabeth była
przekonana, że kilkoro oczu wyglądających spod okładki patrzyło prosto na nią –
i że przebłyskiwał z nich spryt.
Coś jej mówiło, że nie powinna odwzajemniać ich spojrzenia. Chcąc
zająć czymś uwagę, zerknęła w bok, na kartki. Niektóre zdania napisane były po austermeryjsku
albo w Starej Mowie, inne jednak nabazgrano po enochiańsku, w czarnoksięskim
języku złożonym z dziwnych, kanciastych run migoczących na pergaminie niczym
rozżarzone węgle. Języka tego dało się nauczyć, tylko zadając się z demonami. Na
sam widok run czuła pulsowanie w skroniach.
– Nowicjuszko…
Szept
prześlizgnął się po jej umyśle, obcy i nieoczekiwany jak zimny, oślizgły dotyk
ryby pod powierzchnią stawu. Elisabeth wzdrygnęła się i uniosła wzrok. Jeśli dyrektorka
również usłyszała ten głos, to nie dała nic po sobie poznać.
– Widzę cię, nowicjuszko…
Elisabeth
zaparło dech w piersi. Zgodnie z poleceniem dyrektorki starała się ignorować
głos, ale nie była w stanie skupić się na niczym innym, kiedy wpatrywało się w
nią tak wiele, lśniących złowrogą inteligencją, oczu.
– Spójrz na mnie…
spójrz…
Powoli, lecz nieuchronnie, jakby przyciągany jakąś
niewidzialną siłą, wzrok Elisabeth zaczął wędrować w dół.
– Już – powiedziała dyrektorka. Jej głos zdawał się
stłumiony i zniekształcony, jakby dochodził spod wody. – Gotowe. Scrivener?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, zatrzasnęła grymuar i szept
umilkł, jak ucięty nożem. Elisabeth ocknęła się, wybudzona z transu. Złapała z
sykiem powietrze, a na twarzy rozlał jej się rumieniec upokorzenia. Wytrzeszczone
oczy księgi przebiegały spojrzeniem między nią a dyrektorką.
– Dobra robota – pochwaliła dyrektorka. – Wytrwałaś
znacznie dłużej, niż się spodziewałam.
– Prawie mnie miał – szepnęła Elisabeth. Jak dyrektorka mogła
jej gratulować? Skórę miała wilgotną od potu; zadrżała w chłodnym powietrzu
krypty.
– Tak. To właśnie chciałam ci dzisiaj pokazać. Umiesz
się obchodzić z grymuarami, łączy cię z nimi więź, jakiej nie widziałam jeszcze
nigdy u żadnego nowicjusza, wciąż jednak musisz się wiele nauczyć. Chcesz
zostać strażniczką, prawda?
Wypowiedziana przed obliczem dyrektorki, na oczach kamiennych
aniołów ustawionych wzdłuż ścian, cicha odpowiedź Elisabeth brzmiała jak
wyznanie.
– To jedyne, czego kiedykolwiek pragnęłam.
– Pamiętaj
tylko, że wiele ścieżek stoi przed tobą otworem. – Blizna zniekształcająca
twarz dyrektorki nadawała jej ustom niemal żałosny wyraz. – Zanim dokonasz wyboru,
upewnij się, że żywot strażnika jest tym, czego naprawdę chcesz.
Elisabeth
skinęła głową, niepewna, czy zdoła wydobyć z siebie głos. Jeśli pomyślnie
przeszła próbę, to nie rozumiała, dlaczego dyrektorka radziła jej rozważyć porzucenie
tego, o czym zawsze marzyła. Być może w jakiś sposób okazała się niegotowa, nieprzygotowana.
W takim razie będzie po prostu musiała postarać się bardziej. Pozostał jej rok
do siedemnastych urodzin, kiedy osiągnie wiek uprawniający do szkolenia w
Kolegium – może wykorzystać ten czas, aby ostatecznie dowieść swojej wartości i
zyskać aprobatę dyrektorki. Miała tylko nadzieję, że to wystarczy.
Wspólnymi siłami wepchnęły grymuar z powrotem do szkatuły. Gdy
tylko dotknął soli, przestał się szamotać. Oczy przetoczyły się w górę, ukazując
sierpowate plamy białek, po czym opuściły powieki. Trzask zamykanej pokrywy rozdarł
grobową ciszę krypty. Miną lata albo nawet dekady, zanim szkatuła znów zostanie
otwarta. Zabezpieczony grymuar nie stanowił już zagrożenia.
Mimo to Elisabeth nie mogła wyrzucić z pamięci dźwięku jego
głosu. Ogarnęło ją nieodparte wrażenie, że przyjdzie jej jeszcze zetknąć się z Księgą oczu – a księdze przyjdzie się zetknąć
z nią.
2
ELISABETH OPADŁA NA oparcie,
podziwiając widok ze swojego biurka.
Przydzielono ją do zatwierdzania przenosin książek na
drugim piętrze, skąd rozciągał się widok na cały westybul biblioteki. Promienie
słońca wpadały przez rozetę umieszczoną wysoko ponad frontowymi drzwiami,
rzucając plamy rubinu, szafiru i szmaragdu na brązowe balustrady okrągłych
balkonów. Regały z książkami wznosiły się ku łukowemu sklepieniu sześć
kondygnacji wyżej, tworząc coraz wyższe rzędy, przywodzące na myśl piętrowy
tort weselny albo kolejne poziomy amfiteatru. Szepty niosły się echem po sali,
czasem przerywane krótkim kaszlem lub odgłosem chrapania. Większość z tych
dźwięków nie pochodziła od odzianych w niebieskie szaty bibliotekarzy
przechadzających się tam i z powrotem po wyłożonej płytkami posadzce, lecz od
mamroczących na półkach grymuarów.
Kiedy odetchnęła, płuca wypełniła jej słodka woń
pergaminu i skóry. Pyłki kurzu unosiły się w promieniach słońca, całkowicie
nieruchome, jak płatki złota zastygłe w żywicy. Tymczasem chybotliwe stosy
dokumentów na biurku wyglądały, jakby miały lada chwila runąć i pogrzebać ją w
lawinie zlekceważonych podań o przeniesienie.
Niechętnie oderwała uwagę od
otoczenia i skupiła się na imponujących stertach. Wielka Biblioteka w
Summershall była jedną z sześciu Wielkich Bibliotek królestwa, rozmieszczonych
w równych odstępach na obwodzie Austermeer. Inkaustowe Trakty łączyły je z
położoną pośrodku stolicą niczym szprychy koła. Bibliotekę w Summershall od
najbliższych sąsiadów dzieliły pełne trzy dni drogi, a przewożenie grymuarów z
jednego przybytku do drugiego bywało kłopotliwe. Niektóre woluminy darzyły się
nawzajem tak głęboką awersją, że znalazłszy się w promieniu kilku mil od siebie,
zaczynały wyć albo stawały w płomieniach. Gdzieś na pustkowiach Dzikich Rubieży
znajdował się nawet krater wielkości domu, powstały w miejscu, gdzie dwie
księgi starły się w sporze o kwestie doktryny taumaturgicznej.
Jako nowicjuszce, Elisabeth powierzono zatwierdzanie
przenosin grymuarów klas od pierwszej do trzeciej. Grymuary klasyfikowano w
ramach dziesięciostopniowej skali, w zależności od poziomu ryzyka, jaki sobą
przedstawiały; księgi od klasy czwartej wzwyż wymagały szczególnych restrykcji.
W Summershall w ogóle nie trzymano grymuarów klasy wyższej niż ósma.
Elisabeth zamknęła oczy i sięgnęła po dokument ze
szczytu stosu. „Knockfeld” – spróbowała odgadnąć, mając na myśli sąsiednią
bibliotekę położoną na północny wschód od Summershall.
Jednak gdy odwróciła dokument, zobaczyła, że to
podanie z Biblioteki Królewskiej. Nic niezwykłego; tam właśnie szły ponad dwie
trzecie ksiąg, z którymi miała do czynienia. Któregoś dnia może ona spakuje
swoje rzeczy i również się tam uda. Biblioteka Królewska dzieliła tereny w
sercu stolicy z Kolegium, więc kiedy nie byłaby akurat zajęta szkoleniem,
mogłaby zwiedzać jej gmach. W jej wyobrażeniach korytarze biblioteki ciągnęły
się całymi milami, pełne książek, przejść i ukrytych komnat mieszczących w
sobie wszystkie sekrety wszechświata.
Najpierw jednak musiała uzyskać aprobatę dyrektorki.
Minął tydzień od ich nocnej wyprawy do krypty, a ona wciąż nie była bliższa
zrozumienia otrzymanej rady.
Nadal doskonale pamiętała moment, w którym postanowiła
zostać strażniczką. Miała wtedy osiem lat i kryła się właśnie w tajnych
przejściach biblioteki, żeby uniknąć jednego z wykładów mistrza Hargrove’a. Nie
była w stanie znieść kolejnej godziny wiercenia się na taborecie w dusznym
składziku przerobionym na salę lekcyjną, recytując deklinacje w Starej Mowie.
Nie tamtego popołudnia, kiedy lato biło pięściami w ściany biblioteki, a
powietrze było gęste jak miód.
Pamiętała, jak pot ściekał jej po plecach, gdy na
czworakach przedzierała się przez pajęczyny wypełniające przejście. Ono
przynajmniej było ciemne, osłonięte od palącego słońca. Złocista poświata
wpadająca przez szpary w podłodze wystarczała, aby widzieć w miarę dobrze i
unikać przemykających wkoło wszy książkowych, uciekających w popłochu z
naruszonych przez nią gniazd. Niektóre, objedzone zaczarowanym pergaminem, były
wielkie jak szczury.
Gdyby tylko mistrz Hargrove zgodził się zabrać ją do
miasta. Leżało u stóp wzgórza, zaledwie pięć minut drogi przez sad. Na targu
zawsze roiło się od ludzi sprzedających wstążki, jabłka i słodki krem, a czasem
zjawiali się ze swoimi towarami podróżnicy spoza Summershall. Raz słuchała tam
gry na akordeonie i oglądała tańczącego niedźwiedzia; widziała nawet, jak jakiś
człowiek demonstrował lampę, której knot palił się bez oliwy. W książkach z
sali lekcyjnej nie znalazła wyjaśnienia, jak działa taka lampa, założyła więc,
że była magiczna, czyli zła.
Może właśnie dlatego mistrz Hargrove
nie lubił zabierać jej do miasta. Gdyby natknęła się na czarownika poza
bezpiecznymi murami biblioteki, tamten mógłby ją porwać. Mała dziewczynka taka
jak ona bez wątpienia dobrze by się sprawdziła jako ofiara w jakimś demonicznym
rytuale.
Jakieś głosy wyrwały Elisabeth z
zamyślenia. Dobiegały dokładnie spod niej. Jeden należał do mistrza Hargrove’a,
a drugi…
Dyrektorka.
Serce zabiło jej mocniej. Przywarła do podłogi, aby
spojrzeć przez dziurę po sęku; wpadający przez nią promień światła zalśnił w jej
splątanych włosach. Nie widziała zbyt wiele: zaledwie skrawek zawalonego
papierami biurka w rogu nieznanego jej gabinetu. Na myśl, że być może to
gabinet dyrektorki, tętno przyspieszyło jej z podekscytowania.
– To już trzeci raz w tym miesiącu – mówił właśnie
Hargrove – i sam już nie wiem, co począć. Ta dziewczyna jest na wpół dzika.
Znika, diabli wiedzą gdzie, pakuje się we wszelkie możliwe tarapaty – nie dalej
jak w zeszłym tygodniu wpuściła do mojej sypialni całą skrzynię wszy
książkowych!
Elisabeth o mało nie wykrzyknęła przecząco przez
dziurę. Zbierała te wszy, żeby je badać, a nie wypuszczać na wolność. Ich
strata stanowiła dla niej wielki cios.
Niemniej kolejne słowa Hargrove’a sprawiły, że zupełnie
zapomniała o wszach.
– Mam poważne wątpliwości, czy to słuszna
decyzja, aby wychowywać dziecko w Wielkiej Bibliotece. Z pewnością ten, kto
zostawił ją na naszym progu, wiedział, że mamy w zwyczaju przyuczać znajdy do
zawodu. Przyjmujemy jednak tylko chłopców i dziewczęta, którzy ukończyli
trzynaście lat. Niechętnie przyznaję strażnikowi Finchowi rację w jakiejkolwiek
sprawie, ale uważam, że powinniśmy wziąć pod rozwagę to, co od zawsze powtarza:
że być może mała Elisabeth lepiej by się miała w sierocińcu.
Były to niepokojące słowa, lecz Elisabeth słyszała je
nie po raz pierwszy. Znosiła te uwagi, wiedząc, że wola dyrektorki gwarantowała
jej miejsce w bibliotece. Dlaczego, tego już nie wiedziała. Dyrektorka rzadko
się do niej odzywała. Była odległa i nieprzystępna jak księżyc, i podobnie jak
on tajemnicza. W oczach Elisabeth decyzja dyrektorki, aby ją przygarnąć, miała
w sobie coś niemal mistycznego, baśniowego. Nie można jej było kwestionować ani
unieważnić.
Wstrzymując oddech, czekała, aż dyrektorka sprzeciwi
się sugestii Hargrove’a. Dziewczynka poczuła mrowienie na skórze w oczekiwaniu
na dźwięk jej głosu.
Zamiast tego dyrektorka powiedziała:
– Ja również się nad tym zastanawiałam, mistrzu
Hargrove. Niemal każdego dnia przez ostatnich osiem lat.
Nie – to nie mogła być prawda. Krew zastygła Elisabeth
w żyłach, a dudnienie w uszach prawie zagłuszyło dalsze słowa.
– Wtedy, przed laty, nie wzięłam pod uwagę, jak
może na nią wpłynąć dorastanie bez towarzystwa innych dzieci w jej wieku.
Najmłodsi nowicjusze wciąż są od niej o pięć lat starsi. Czy wykazała jakiekolwiek
zainteresowanie nawiązaniem z nimi przyjaźni?
– Obawiam się, że próbowała, ale z niewielkim
skutkiem – odparł Hargrove. – Chociaż sama może nie zdaje sobie z tego sprawy.
Niedawno usłyszałem, jak nowicjusz tłumaczy jej, że zwykłe dzieci mają matki i
ojców. Biedna Elisabeth nie miała pojęcia, o co mu chodziło. Radośnie
odpowiedziała, że ma dużo książek, które dotrzymują jej towarzystwa.
Dyrektorka westchnęła.
– Jej przywiązanie do grymuarów
jest...
– Niepokojące? Zaiste. Obawiam się, że jeśli nie
dokucza jej brak towarzystwa, to dlatego, że w miejsce ludzi postrzega książki
jako swoich przyjaciół.
– Niebezpieczny sposób myślenia. Ale też
biblioteki to niebezpieczne miejsca. Nic się na to nie poradzi.
– Sądzi pani, że zbyt
niebezpieczne dla Elisabeth?
„Nie” – błagała Elisabeth w myślach. Wiedziała, że
książki zgromadzone w Wielkiej Bibliotece nie były zwyczajne. Szeptały na
półkach i dygotały w żelaznych okowach; niektóre pluły tuszem i miotały się w
napadach złości, inne śpiewały do siebie wysokim, czystym głosem w bezwietrzne
noce, kiedy światło gwiazd wpadało przez zakratowane okna biblioteki jak słupy
rtęci. Jeszcze inne były tak niebezpieczne, że trzeba je było przechowywać w
podziemnej krypcie, w szkatułach pełnych soli. Nie wszystkie były jej przyjaciółmi.
Zdawała sobie z tego sprawę.
Ale odesłać ją z biblioteki to jak umieścić grymuar
pośród zwykłych, nieożywionych książek, które nie poruszały się ani nie mówiły.
Gdy po raz pierwszy taką zobaczyła, pomyślała, że książka umarła. Nie mogła
pójść do sierocińca, czymkolwiek on był. Oczami wyobraźni widziała go jako
miejsce podobne do więzienia, szare i spowite kłębami wilgotnej mgły, z
zakratowaną bramą podobną do tej w wejściu do krypty. Na tę wizję przerażenie
ścisnęło ją za gardło.
– Czy wiesz, dlaczego Wielkie Biblioteki
przyjmują sieroty, mistrzu Hargrove? – zapytała w końcu dyrektorka. – Dlatego,
że nie mają domu ani rodziny. Nikt nie będzie za nimi tęsknił, jeśli zginą.
Zastanawiam się, czy może... jeśli Scrivener przetrwała tak długo, czy nie oznacza
to, że tego właśnie chciała biblioteka. Być może lepiej jest nie naruszać jej
więzi z tym miejscem, cokolwiek z niej wyniknie.
– Mam nadzieję, że się pani nie myli – powiedział
łagodnie mistrz Hargrove.
– Ja również. – W głosie dyrektorki brzmiało znużenie.
– Dla jej dobra i dla naszego.
Elisabeth czekała, wytężając słuch, ale rozważania nad
jej losem zdawały się zakończone. Z dołu dobiegły ją kroki i szczęk zamykanych
drzwi.
Została ułaskawiona – na razie. Jednak na jak długo?
Jej świat zatrząsł się w posadach i zdawało się, że cała reszta jej życia mogła
w każdej chwili lec w gruzach. Wystarczy jedna decyzja dyrektorki, a zostanie
odesłana na zawsze. Nigdy dotąd nie czuła się tak niepewna, tak bezradna, tak
nieważna.
Właśnie wtedy, klęcząc pośród kurzu i pajęczyn,
złożyła przysięgę, chwytając się jedynej dostępnej deski ratunku. Jeśli
dyrektorka nie miała pewności, czy Wielka Biblioteka to dobre miejsce dla
Elisabeth, to ona będzie po prostu musiała tego dowieść. Pójdzie w jej ślady i
zostanie wspaniałą, potężną strażniczką. Pokaże wszystkim, że tutaj jest jej
miejsce, aż nawet strażnik Finch będzie zmuszony to zaakceptować.
Przede wszystkim...
Przede wszystkim przekona ich, że
zatrzymanie jej nie było błędem.
– Elisabeth – syknął czyjś głos. – Elisabeth!
Zasnęłaś?
Poderwała się z przestrachem, a wspomnienie umknęło
szybko jak woda znikająca w odpływie. Rozejrzała się, aż odkryła, skąd
pochodził głos. Dziewczęca twarz wyglądała spomiędzy dwóch pobliskich regałów.
Warkocz ześlizgnął się za ramię, gdy jego właścicielka zerknęła, czy w pobliżu
nie widać nikogo innego. Dziewczyna nosiła okulary, których szkła powiększały
jej ciemne, bystre oczy, a brązową skórę przedramion znaczyły pospiesznie
nabazgrane notatki, widoczne spod krawędzi rękawów. Tak jak Elisabeth, na szyi
zawieszony miała łańcuszek z kluczem, lśniącym jasno na tle bladoniebieskich
szat nowicjuszki.
Los chciał, że Elisabeth w końcu znalazła sobie
przyjaciółkę. Poznała Katrien Quillworthy w wieku trzynastu lat, w dniu, kiedy
obie rozpoczęły naukę. Żaden z pozostałych nowicjuszy nie chciał dzielić pokoju
z Elisabeth, ze względu na plotki, jakoby trzymała pod łóżkiem całe pudło wszy
książkowych. Katrien jednak zainteresowała się nią właśnie z tego powodu.
– Oby to była prawda – powiedziała. – Chciałam je
poddać eksperymentom, odkąd po raz pierwszy o nich usłyszałam. Podobno są
odporne na czary – wyobrażasz sobie, co to może znaczyć dla nauki?
Od tamtej pory były nierozłączne.
Elisabeth ukradkiem odsunęła papiery na bok.
– Coś się dzieje? – wyszeptała.
– Jesteś chyba jedyną osobą w Summershall, która
nie wie, co się dzieje. Nie wyłączając Hargrove’a, który cały poranek spędził w
wychodku.
– Czyżby strażnik Finch został zdegradowany? –
zapytała z nadzieją.
Katrien wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
– Jeszcze nad tym pracuję. Na pewno w końcu
znajdę na niego jakiegoś haka. Gdy tak się stanie, dowiesz się o tym pierwsza.
– Od lat miała ambicję pogrążyć strażnika Fincha. – Nie, chodzi o magistra.
Zjawił się właśnie, żeby odwiedzić kryptę.
Elisabeth o mało nie spadła z krzesła. Rozejrzała się,
po czym dała susa za regał i stanęła pochylona obok Katrien. Jej przyjaciółka
była tak niska, że inaczej Elisabeth widziałaby tylko czubek jej głowy.
– Magister? Jesteś pewna?
– Absolutnie. Nigdy nie
widziałam strażników tak spiętych.
Teraz, kiedy Elisabeth o tym
pomyślała, znaki widoczne od rana zdawały się oczywiste. Strażnicy chodzili z
zaciśniętymi ustami i z dłońmi na rękojeściach mieczy. Nowicjusze zbierali się
w grupki na korytarzach, szeptali po kątach. Nawet grymuary zdawały się
bardziej nerwowe niż zwykle.
Magister. Dreszcz strachu przebiegł ją od
stóp do głów, jak nuta drżąca na strunach harfy.
– Co to ma wspólnego z nami? – zapytała. Żadna z
nich nie widziała nigdy nawet zwykłego czarownika. W tych rzadkich przypadkach,
gdy odwiedzali Summershall, strażnicy wpuszczali ich przez specjalne drzwi i
prowadzili prosto do czytelni. Z pewnością magistra traktowano z jeszcze
większą ostrożnością.
Katrien zaświeciły się oczy.
– Stefan założył się ze mną, że magister ma
spiczaste uszy i racice. Myli się, naturalnie, ale muszę to jakoś udowodnić.
Będę szpiegować tego magistra. A ciebie potrzebuję, żebyś potwierdziła moją
relację.
Elisabeth gwałtownie wciągnęła powietrze. Odruchowo
zerknęła na opuszczone biurko.
– Żeby to zrobić, musiałybyśmy iść tam, gdzie nam
nie wolno.
– A Finch nadziałby nasze głowy na włócznie,
gdyby nas przyłapał – skończyła za nią Katrien. – Ale nie przyłapie. Nie wie o
sekretnych przejściach.
Tym razem wyjątkowo to nie Finch był największym
zmartwieniem Elisabeth. Przez myśl przemknął jej obraz przekrwionych,
wyłupiastych gałek Księgi oczu. Każda
z nich mogła wcześniej należeć do kogoś takiego jak ona czy Katrien.
– Jeśli przyłapie nas magister – powiedziała –
zrobi nam coś jeszcze gorszego.
– Wątpię. Reformy zakazały czarownikom zabijania
ludzi, chyba że w samoobronie. Co najwyżej sprawi, że wypadną nam włosy albo
pokryjemy się wrzodami. – Poruszyła zachęcająco brwiami. – No weź. Taka okazja
może się już nie przytrafić. Przynajmniej nie mnie. Kiedy niby miałabym
zobaczyć magistra? Ile nadarzy się szans, żeby doświadczyć magicznych wrzodów?
Katrien chciała zostać archiwistką, nie strażniczką. W
swojej pracy nie miałaby do czynienia z czarownikami. Natomiast Elisabeth...
Żar zapłonął jej w piersi. Katrien miała rację; to naprawdę doskonała okazja. Dopiero co
postanowiła dać z siebie więcej, aby zaimponować dyrektorce. Strażnicy nie
obawiali się czarowników, a im więcej się o nich dowie, tym lepiej będzie
przygotowana.
– W porządku – powiedziała, prostując się. –
Najprawdopodobniej zabiorą go do wschodniej czytelni. Tędy.
Klucząc wraz z Katrien między półkami, Elisabeth
otrząsnęła się z resztek wątpliwości. Starała się przestrzegać zasad, ale
jakimś dziwnym trafem jej wysiłki zawsze spełzały na niczym. Ledwie w zeszłym
miesiącu wydarzyła się ta katastrofa z żyrandolem w refektarzu – przynajmniej
nos starej mistrzyni Bellwether wyglądał już prawie normalnie. Albo ten raz, gdy
rozchlapała dżem truskawkowy na... cóż. Lepiej nie wracać do tamtych wspomnień.
Kiedy dotarły do popiersia Corneliusa Mądrego, którego
Elisabeth używała jako punktu orientacyjnego, rozejrzała się za znajomą
szkarłatną oprawą. Wypatrzyła ją w połowie wysokości regału. Wypisany na złoto
tytuł był zbyt wytarty, aby dał się odczytać. Grymuar przywitał ją sennym
szelestem kartek, gdy sięgnęła do góry i podrapała go we właściwy sposób. Z
wnętrza regału dobiegł szczęk, jakby odskoczył zamek, następnie cały ciąg półek
obrócił się, odsłaniając pełne kurzu przejście.
– To nie do wiary, że działa tylko, kiedy ty to
robisz – stwierdziła Katrien, gdy pochylone weszły do środka. – Próbowałam go
drapać dziesiątki razy. Stefan też.
Elisabeth wzruszyła ramionami. Ona także tego nie
rozumiała. Skupiona na tym, żeby nie kichnąć, prowadziła Katrien wąskim, krętym
korytarzem, odgarniając pajęczyny zwieszające się z krokwi niczym widmowe
girlandy. Przejście kończyło się za gobelinem wiszącym w czytelni. Przystanęły,
nasłuchując, aby się upewnić, że pomieszczenie jest puste, po czym wygramoliły
się zza ciężkiej tkaniny, kaszląc w rękawy.
Nowicjuszom nie wolno było wchodzić do czytelni.
Elisabeth zarazem z ulgą i rozczarowaniem odkryła, że pokój wydawał się całkiem
zwyczajny. Wnętrze urządzono po męsku, z dużą ilością polerowanego drewna i
ciemnej skóry. Przed oknem stało wielkie, mahoniowe biurko, a kilka skórzanych
foteli otaczało kominek, w którym płonęły drwa. Akurat kiedy weszły, polano
pękło z trzaskiem, tryskając snopem iskier. Elisabeth aż podskoczyła.
Katrien nie traciła czasu. Podczas gdy Elisabeth
rozglądała się po pokoju, ona ruszyła prosto do biurka i zaczęła przeglądać
zawartość szuflad.
– W imię nauki – wyjaśniła. Często mówiła tak tuż
przed tym, zanim coś wybuchło.
Elisabeth skierowała się w stronę paleniska.
– Co to za zapach? To nie ogień, prawda?
Katrien przerwała i wciągnęła nosem powietrze.
– Dym z fajki? – zasugerowała.
Nie – to było coś innego. Węsząc zawzięcie, Elisabeth
stwierdziła, że zapach pochodzi z jednego z foteli. Pochyliła się nad nim i
wzięła głęboki wdech, natychmiast się jednak odsunęła, czując zawroty głowy.
– Elisabeth! Nic ci nie jest?
Gwałtownie chwytała świeże powietrze, mrugając
załzawionymi oczyma. Żrący odór tak oblepił jej język, że niemal czuła jego
smak. Była to nienaturalna woń spalenizny; wyobrażała sobie, że tak pachniałby
palący się metal, gdyby metal mógł płonąć.
– Chyba tak – wyrzęziła.
Katrien otwarła usta, aby coś powiedzieć, po czym
rzuciła szybkie spojrzenie w stronę drzwi.
– Słuchaj. Idą tu.
Pospiesznie wcisnęły się za rząd regałów ustawionych
wzdłuż ściany. Katrien zmieściła się bez problemu, ale Elisabeth było tam
ciasno. Już jako czternastolatka była najwyższą dziewczyną w Summershall. Dwa
lata później górowała nad większością chłopaków. Przycisnęła ramiona nieruchomo
do boków i oddychała płytko, mając nadzieję udobruchać grymuary, które
zareagowały na to wtargnięcie pełnymi dezaprobaty pomrukami.
Z korytarza dobiegły głosy, a klamka
w drzwiach się obróciła.
– Proszę tędy, magistrze Thorn – powiedział
strażnik. – Dyrektorka zjawi się niedługo, żeby zaprowadzić pana do krypty.
Przewróciło jej się w żołądku, gdy do środka wkroczyła
wysoka postać w szacie z kapturem, ze szmaragdowozielonym płaszczem falującym
wokół stóp. Mężczyzna podszedł do okna, odsunął zasłony i stanął wpatrzony w
widok na wieże biblioteki.
– Co się dzieje? – wyszeptała Katrien poniżej jej
ramienia. – Nic stąd nie widzę.
Elisabeth mogła wyglądać tylko przez wysoką szczelinę
nad grzbietami książek, więc też nie widziała zbyt wiele. Powoli i ostrożnie,
drobnymi ruchami przesunęła się w bok, aby znaleźć lepszy punkt obserwacyjny. W
polu widzenia pojawił się czubek bladego nosa magistra. Zdjął kaptur. Jego
włosy były czarne jak smoła i pofalowane, dłuższe, niż zdarzało się nosić
mężczyznom w Summershall, a przy lewej skroni przecinało je jaskrawe,
srebrzyste pasmo. Jeszcze kawałeczek w bok i…
„Jest niewiele starszy od nas” – pomyślała z
zaskoczeniem. Zarówno siwe pasmo we włosach, jak i jego tytuł, kazały jej
spodziewać się kogoś o wiele bardziej posuniętego w latach. Być może jego
wygląd był zwodniczy. Mógł utrzymywać pozory młodości, kąpiąc się w krwi
dziewic – czytała kiedyś o czymś takim w jakiejś powieści.
Dla wiadomości Katrien pokręciła lekko głową. Jego
włosy były zbyt gęste, żeby rozpoznać, czy ma spiczaste uszy, a ewentualne
kopyta skutecznie ukrywał brzeg płaszcza.
Zaraz potem dała kolejny znak, kręcąc głową bardziej
nagląco. Magister odwrócił się w ich stronę, wbijając wzrok w półki. Jego szare
oczy miały niezwykle jasny odcień, podobny barwą do kwarcu, a ich spojrzenie,
gdy obiegał wzrokiem grymuary, zmroziło jej krew w żyłach. W niczyich oczach
nie widziała nigdy takiego okrucieństwa.
Nie podzielała pewności Katrien, że
jeśli je znajdzie, nie zrobi im krzywdy. Dorastała karmiona opowieściami o
magii: o armiach powstałych ze zbiorowych grobów, aby walczyć w imieniu królów,
o niewinnych ludziach poświęcanych w krwawych rytuałach, o dzieciach
obdzieranych ze skóry i składanych w ofierze demonom. A niedawno sama
odwiedziła kryptę i na własne oczy widziała dzieło czarnoksięskich rąk.
Magister zbliżył się, a Elisabeth z przerażeniem
odkryła, że nie jest w stanie się ruszyć. Jeden z grymuarów zatrzasnął się na
jej szatach i powarkiwał przez tkaninę, szarpiąc ją jak rozzłoszczony terier.
Czarownik zmrużył oczy, poszukując źródła hałasu. Rozpaczliwym gestem chwyciła
szatę i szarpnęła, a dokładnie w tej samej chwili grymuar puścił ją tak, że
poleciała na półki…
Regał się przewrócił, a ona wraz z
nim.
3
E
|
LISABETH DZWONIŁO W uszach. Wokół niej wzbił się obłok dławiącego kurzu.
Kiedy znów była w stanie coś zobaczyć, ujrzała stojącego nad nią magistra.
– A to co? – zapytał.
Krzyknęła ze strachu, ale zabrzmiało to raczej jak skrzek. Rzuciła się na
czworakach do ucieczki między stertami książek i fragmentami połamanych półek.
Na wpół zaślepiona przerażeniem, dopiero po dłuższej chwili zorientowała się,
że nic jej nie dolega, nie licząc kilku zdecydowanie niemagicznych drzazg. Nie
rzucił na nią zaklęcia. Zwolniła, a potem się zatrzymała i spojrzała przez
ramię.
Zamarła.
Czarownik
opadł na jedno kolano, dłonie składając na drugim. Blask ognia igrał z ostrymi
rysami jego bladej twarzy. Próbowała odwrócić wzrok, ale nie była w stanie.
Serce waliło jej o żebra, a ona zastanawiała się, czy unieruchomił jej
spojrzenie magią, czy też może sprawiło to przerażenie. Każdy szczegół jego
twarzy zdradzał nikczemność, poczynając od ciemnych, wygiętych w łuk brwi, a
kończąc na ustach skrzywionych w sardonicznym uśmieszku.
– Nic ci nie jest? – zapytał w końcu.
Nie odpowiedziała.
– Nie umiesz mówić?
Gdyby dalej
zwlekała z odpowiedzią, mógłby zrobić jej krzywdę, żeby wywołać jakąś reakcję.
Z wielkim wysiłkiem zdołała wydobyć z siebie kolejny skrzek. W oczach
czarownika zalśniło rozbawienie.
– Uprzedzano
mnie, że na prowincji mogę zobaczyć różne niezwykłe rzeczy – powiedział – ale
przyznam, że nie spodziewałem się zdziczałych bibliotekarek błądzących między
książkami.
Elisabeth
miała bardzo mgliste pojęcie, jak może w tej chwili wyglądać, nie licząc części
ciała widocznych dla niej. Palce miała poplamione atramentem, szatę uwalaną
kurzem. Nie pamiętała, kiedy ostatnim razem przypomniała sobie, by uczesać
włosy, których splątane, kasztanowe pasma sterczały teraz na wszystkie strony.
Dodało jej to odrobinę otuchy. Jeśli będzie dostatecznie brudna i brzydka, może
nie uzna jej za wartą swojego czasu i magii.
– Ja też
nie się spodziewałam, że mnie pan znajdzie – usłyszała swój własny głos. Z
przerażeniem zakryła usta dłonią.
– A więc
jednak mówisz. Po prostu wolałabyś ze mną nie rozmawiać? – Skinęła głową, a on
uniósł brew. – Roztropnie. My, czarownicy, jesteśmy przecież źli do szpiku
kości. Grasujemy po bezdrożach, porywamy młode panny do naszych bezbożnych
rytuałów...
Elisabeth nie
miała czasu zareagować, bo właśnie w tym momencie rozległo się pukanie do
drzwi.
– Wszystko
w porządku, panie magistrze? Usłyszeliśmy jakiś huk.
Ten głęboki,
poważny głos należał do strażnika Fincha. Elisabeth cofnęła się z przestrachem,
osłaniając nadgarstki. Nie powinno jej tu być. Gdyby Finch ją tutaj nakrył, w
dodatku rozmawiającą z magistrem, nie sięgałby nawet po rózgę; stłukłby ją
pałką tak, że pręgi nie zeszłyby przez kilka dni.
Magister na
moment utkwił w niej krytyczny wzrok, po czym zwrócił się w stronę drzwi.
– W jak
najlepszym – odpowiedział. – Jeśli to nie problem, wolałbym, żeby mi nie
przeszkadzano, dopóki dyrektorka nie będzie gotowa zabrać mnie do krypty.
Czarodziejskie sprawy. Bardzo prywatne.
– Tak,
panie magistrze. – Odpowiedź Fincha zabrzmiała niechętnie, ale sądząc po
dźwięku kroków, oddalił się od drzwi.
Elisabeth
zbyt późno uświadomiła sobie własną głupotę. Powinna była zawołać Fincha.
Przychodziło jej na myśl kilka powodów, dla których magister mógł chcieć zostać
z nią sam na sam, i zdecydowanie wolałaby już obicie pałką.
– A
teraz… – powiedział czarownik, zwracając się z powrotem do niej. – Powinienem
chyba uprzątnąć ten bałagan, zanim ktoś uzna, że to moja sprawka. Musisz się
odsunąć. – Uniósł dłoń z kolana i podał jej rękę. Jego palce były długie i
szczupłe jak u muzyka.
Wpatrywała
się w nie, jakby były sztyletem wymierzonym w jej pierś.
– No już
– ponaglił ją niecierpliwie. – Nie przemienię cię w salamandrę.
– Potrafi pan to zrobić? – wyszeptała. – Naprawdę?
– Oczywiście.
– W jego oczach zalśnił szelmowski błysk. – Ale zamieniam dziewczęta w
salamandry tylko we wtorki. Na twoje szczęście dziś jest środa, dzień, kiedy
wypijam na kolację puchar krwi sierot.
Powiedział to
z pełną powagą. Zdawało się, że nie zwrócił uwagi na jej szaty, świadczące, że
jest nowicjuszką, a więc z założenia sierotą.
Pragnąc
odwrócić jego uwagę, wzięła go za rękę. Nie zapomniała, co musiała zrobić dla
Katrien. Gdy podciągnął ją do góry, udała, że traci równowagę, i zanurzyła
palce w jego czarno-srebrnych włosach. Zamrugał z zaskoczeniem. Był prawie tak
wysoki jak ona i ich twarze niemal się zetknęły. Rozchylił usta, jakby chciał
coś powiedzieć, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
Jej oddech
przyspieszył. Z tym spłoszonym wyrazem twarzy magister wyglądał mniej jak
czarnoksiężnik układający się z demonami, a bardziej jak zwyczajny młody
mężczyzna. Jego włosy były miękkie i gładkie jak jedwab. Nie wiedziała, czemu w
ogóle zwróciła uwagę na coś takiego. Pospiesznie cofnęła ręce i się odsunęła.
Ku jej
konsternacji, uśmiechnął się szeroko.
– Nie martw
się – uspokoił ją, wygładzając zmierzwione włosy. – Młode damy dotykały mnie w
dużo bardziej niezręcznych miejscach. Rozumiem, że pokusa może być nieodparta.
Nie czekając
na jej reakcję, odwrócił się i spojrzał na szczątki regału. Po chwili
zastanowienia uniósł dłoń i wymówił ciąg słów, od których zabrzęczało jej w
uszach, a głowa zdawała się wywracać na lewą stronę. Oszołomiona, zdała sobie
sprawę, że mówił po enochiańsku. Język nie przypominał żadnego, jaki
kiedykolwiek słyszała. Miała wrażenie, że powinna rozpoznać wymawiane słowa,
ale kiedy próbowała powtórzyć je w myślach, sylaby ulatniały się z jej głowy,
pozostawiając tylko surową, dzwoniącą w uszach ciszę, jak powietrze po
ogłuszającym huku grzmotu.
Jej słuch
powrócił wraz z szelestem kartek. Sterta grymuarów zaczęła się poruszać. Jeden
po drugim uniosły się w powietrze i zawisły przed wyciągniętą dłonią czarownika
pośród spirali szmaragdowego światła. Wirowały, obracały się i mieszały,
układając się w porządku alfabetycznym, podczas gdy za nimi przewrócony regał
powstał, skrzypiąc przeciągle. Połamane półki spoiły się na nowo, a grymuary
pofrunęły z powrotem na swoje miejsca; kilka opieszałych tomów zmieniło
kolejność w ostatniej chwili.
„Magia –
pomyślała. – Tak właśnie wygląda magia. – A potem, zanim zdołała się
powstrzymać: – Jest piękna”.
Nigdy nie
ośmieliłaby się powiedzieć tego na głos. Taka opinia ocierała się o zdradę
powinności wobec Wielkiej Biblioteki. Jednak w głębi duszy nie mogła
zaakceptować idei, że aby być dobrą nowicjuszką, powinna zamknąć oczy i udawać,
że nic nie widziała. Jak strażnik miałby się bronić przed czymś, czego nie
rozumiał? Z pewnością lepiej było zmierzyć się ze złem, niż kulić się trwożnie
w jego obecności i niczego się nie nauczyć.
Szmaragdowe
iskry wciąż tańczyły po uporządkowanych półkach. Zrobiła krok naprzód, by
dotknąć grymuarów, i poczuła, jak magia prześlizguje się po jej skórze, jasna i
mrowiąca, jakby zanurzyła dłonie w kuble szampana. Ku jej zaskoczeniu, nie było
to bolesne. Nic nie stało się z jej ciałem – dłonie nie zmieniły koloru ani nie
pomarszczyły się jak suszone śliwki.
Jednak gdy
uniosła wzrok, zobaczyła, że czarownik wpatruje się w nią, jakby wyrosła jej
druga głowa. Wyraźnie spodziewał się, że będzie wystraszona.
– A gdzie ten zapach? – spytała, ośmielona.
Przez moment wydawał się zbity z tropu.
– Jaki zapach?
– Ten przypominający spalony metal. To zapach czarów, prawda?
– Ach. –
Pomiędzy jego ciemnymi brwiami pojawiła się zmarszczka. Być może posunęła się
za daleko. Zaraz jednak podjął: – Niezupełnie. Czasem towarzyszy czarom, jeśli
zaklęcie jest dostatecznie potężne. Technicznie rzecz biorąc, nie jest to
zapach magii, tylko reakcji zachodzącej, kiedy materia Pozaświata – to znaczy
krainy demonów – styka się z naszą…
– Coś jak reakcja chemiczna? – zapytała Elisabeth.
Teraz
spoglądał na nią jeszcze dziwniej.
– Dokładnie
tak.
– Czy ma jakąś nazwę?
– Nazywamy ją eterycznym spalaniem. Ale skąd…?
Urwał, bo znów
rozległo się pukanie do drzwi.
– Jesteśmy
gotowi, magistrze Thorn – dobiegł z zewnątrz głos dyrektorki.
– Tak – odpowiedział. – Tak, ja… jedną chwilę.
Zerknął na
Elisabeth, jakby nie był pewien, czy nie zniknęła niczym miraż w chwili, gdy
odwrócił wzrok. Jego blade oczy przeszyły ją na wylot. Przez chwilę wyglądał,
jakby zamierzał zrobić coś jeszcze – powiedzieć coś na pożegnanie albo rzucić
zaklęcie, żeby ukarać ją za zuchwałość. Stanęła prosto, szykując się na
najgorsze.
Wtedy jakiś
cień przemknął po jego twarzy. Zmrużył oczy, odwrócił się na pięcie i bez słowa
ruszył w stronę drzwi, przypominając tym samym, że on był magistrem, a ona
skromną nowicjuszką z biblioteki, niewartą nawet szczypty jego uwagi.
Z zapartym
tchem wślizgnęła się z powrotem za półki. Czyjaś dłoń natychmiast chwyciła ją
za rękę.
– Elisabeth,
ty kompletnie oszalałaś! – wysyczała Katrien, wynurzając się z mroku. – Nie
wierzę, że go dotknęłaś. Przez cały czas byłam gotowa wyskoczyć i przywalić mu
grymuarem. No i? Czego się dowiedziałaś?
Zalała ją
fala euforii. Uśmiechnęła się, a potem z jakiegoś powodu wybuchnęła śmiechem.
– Nie ma
spiczastych uszu – wydyszała. – Są całkiem zwyczajne.
Drzwi
czytelni uchyliły się ze skrzypnięciem. Katrien przycisnęła dłoń do ust
Elisabeth, żeby zdusić jej śmiech. I w samą porę – na zewnątrz czekała
dyrektorka. Minę miała jak zawsze surową, a rude włosy lśniły jak płynna miedź
na tle ciemnoniebieskiego munduru. Zerknęła do pokoju, przystając; rozglądała
się przez chwilę, po czym jej spojrzenie bezbłędnie odnalazło wzrok Elisabeth.
Spojrzała jej w oczy poprzez półki. Dziewczyna zesztywniała, ale dyrektorka nie
powiedziała ani słowa. Kącik jej ust zadrżał, ciągnąc za sobą bliznę na
policzku. Zamknęła drzwi, znikając za nimi wraz z magistrem.
Komentarze
Prześlij komentarz