Uszkodzony kosmos. „Zenith” Sasha Alsberg & Lindsay Cummings

Zenith Alsberg Cummings
Zenith, Alsberg & Cummings

Zapaloną fanką sci-fi, space opery i innych tego typów podgatunków fantastyki nie jestem. Lubię czasem wystrzelić się między gwiazdy, ale nie robię tego z wściekłą niecierpliwością. Chciałam spróbować z Zenithem, lecz niestety okazało się, że… to nie mój kosmos. A do tego pełen asteroid oraz kosmicznych śmieci, o które zbyt łatwo się rozbić i doprowadzić do katastrofy.


Zenith
Androma Saga, tom 1
Sasha Alsberg & Lindsay Cummings
We Need Ya, 2019

Muszę przyznać, że We Need Ya zrobiło robotę adaptując okładkę do polskiego wydania Zenithu. Pochylam się trochę nad szatą zewnętrzną, ponieważ wizualnie wywiera spore wrażenie. Kosmiczny efekt oprawy chce się podziwiać (niestety bardziej niż zajmować wnętrzem). Chociaż i w środku czekają na nas smaczki – mapa i każdy zdobiony rozdział krzyczą o tym, jak zostało to pięknie dopracowane i do ostatniej kartki dopieszczone.
  
Szkoda tylko, że treść jest już kompletnie inną parą kaloszy. Pantalonów. A nawet i onucy.

Nie ukrywam tego, że zawiodłam się na tej powieści, chociaż podchodziłam do lektury z bardzo otwartym umysłem. Otwartym przede wszystkim dlatego, że połowa twórczego duetu Sasha Albserg jest bardzo popularną booktuberką za granicą – a nawet i wśród polskich czytelników znajdą się jej widzowie. I większości ocen nie dowierzałam z jednego powodu. Na ile oceniano samą Sashę-recenzentkę-autorkę, a na ile autentycznie przyglądano się książce? Żadnej pewności nie mam, w tym wypadku większości recenzji nawet nie czytałam przed rozpoczęciem lektury. Wolałam przekonać się na własnej skórze, jak to jest z tym Zenithem.

Androma Racella zwana Krwawą Baronową zdecydowanie zasłużyła sobie na to miano. Razem ze swoją drużyną Maruderek przemierza kosmos rozbijając mordy, siejąc postrach, kradnąc, zabijając i matacząc. Androma ucieka przed swoją przeszłością, jednym popełnionym błędem, który kosztował ją utratę wszystkiego, co znała. Wszystko jednak do niej wraca, gdy siłą zostaje jej zlecona misja ratunkowa Valena, syna generała Cortasa. Dziewczyna w zamian za ułaskawienie i możliwość powrotu na rodzinną planetę musi dostać się do pilnie strzeżonego więzienia Xan Ptery i odbić chłopaka. Do pomocy ma swoje Maruderki oraz Dextro – mężczyznę, który złamał jej serce, który mimo to nie zginął z rąk Andi.

Wciąż doszukuję się tutaj tego, czego brakuje tej książce. Przygoda jest całkiem przyzwoita, cały zamysł na fabułę i międzygalaktyczny konflikt jest zjadliwy. Co więc poszło w chaszcze się wysmarkać?

Jeśli chodzi o fabułę i konstrukcję przygodowego sci-fi, to ja jestem kupiona. Nie czytam dużo powieści z tego gatunku, więc mam łatwo – nie wiem jak bardzo jest to wtórne. Chciałam dowiedzieć się, jak potoczy się historia Xan Ptery versus reszta galaktyki. Chciałam poznać bliżej Daxa i Valena. Chciałam wiele rzeczy z Zenithem poznać i osiągnąć. Na przeszkodzie jednak wciąż mi coś stawało. Po przeczytaniu całości oraz przemyśleniu tegoż utworu dochodzę do wniosku, że książka… nie ma duszy (i pomyślunku, i redaktora wytykającego błędy). Nie ma w sobie żadnego ognia, który umiałaby rozniecić we mnie, jako czytelniku, iskry. Została pozbawiona tego pazura żłobiącego na sercu mola książkowego znaki zaciekawienia. Bohaterowie – zwłaszcza postać Andi – są niebywale wyblakli. Zupełnie tak, jakby wraz z Valenem po pobycie w Lunamere autorki zapomniały o barwach, odcieniach i liniach, które powinny wypełniać ich postaci.
Sama akcja zagęszcza się dopiero na 200 ostatnich stronach, co jest średnio do przyjęcia, zważywszy łączną liczbę stron powieści. Kiedy książka liczy sobie ich aż 616, oczekuje się od niej więcej – więcej napięcia, więcej rozwoju bohaterów i więcej zgrabnie przemyconych informacji. Jednak kiedy czytałam, to odnosiłam takie wrażenie, że ktoś tu bardziej pisał na ilość, nie na jakość. Gdyby całą powieść zamknąć w 300-400 stronach, wówczas odczułabym Zenith jako coś z efektem wow, rzucającym na kolana. Ale tak nie jest, powieść jest zbędnie rozwlekła, charaktery postaci uciekają, zaś akcja rozmywa się. W gruncie rzeczy są tutaj 3 najważniejsze punkty, między którymi napchano po prostu zbędnych akapitów. Rozumiem łączenie kropek, jednak… bez wstydu przyznaję się, że wiele rzeczy po prostu omijałam. To też strasznie świadczy o prowadzeniu narracji – bez problemu orientowałam się w wydarzeniach, nawet jeśli pomijałam stronę. STRONĘ TEKSTU NA LITOŚĆ CIEMNYCH GALAKTYK.
Huh, nie jestem dumna z czegoś takiego, ale autorki też nie powinny, skoro tak często nic ważnego w tekście nie było przekazywane. Sam styl pisania jest bardzo nierównomierny, ponieważ stara się tu utrzymać ducha science-fiction, lecz strzela się ślepakami pod postaciami niedopasowanych słów oraz dziwnych sformułowań, które źle się czyta. Czasem ciśnie po oczach patosem, czasem to ma być takie mroczne „edgy” pisanie, jakie może bym zaakceptowała. Ale w pierwszym szkicu powieści, takim trzymanym na dysku przed redakcją i powtórnym czytaniem. Brakuje w Zenitcie osoby mogącej wyprowadzić tę książkę na prostą, ujednoliconą i jakże kosmiczną drogę. 

Alsberg i Cummings nie umiały zaczarować wykreowanymi przez siebie postaciami.
  
Uparłam się, ale powrócę do tego tematu. Jak już pisałam byli wyblakli, byli zwykłym patyczakiem narysowanym przez dziecko z przedszkola na zasyfionej kartce papieru. Bohaterzy zostali przedstawieni czytelnikowi… może nie w fatalny sposób, ale zdecydowanie ich wprowadzenie do akcji powieści było słabe. Andi oraz jej drużyna były takie nijakie (chociaż cieszyłam się na grupę dziewczyn razem, to szybko zrzedła mi mina). Pisanie z perspektywy Liry mogło być ciekawe, ale w gruncie rzeczy było jakby na siłę. Breck (Dopóki nie zerknęłam do książki dla pewności, to przez parę godzin miałam tu błędnie zapisane jej imię. Tak wiele dla mnie kochaniutka znaczy) i Gilly jako część drużyny Maruderek równie dobrze mogłyby być dywanem rzuconym na ścianę, byleby zapełnić pustą przestrzeń statku. Andi… Nawet nie wiem co powiedzieć o postaci Andromy, bo tak mało mnie obchodzi. Żywcem nie umiem sobie wyobrazić tego, jakim cudem ta książka jest taka bezosobowa. Andi płakała, Andi tańczyła, Andi-miała-być-Krwawą-Baronową-a-wyszło-z-tego-flakowate-dziewczę. Od początku do końca książki jest taką kreską postawioną na pustej kartce – kartce, która do końca powieści nie zapełnia się niczym więcej niż podstawowymi faktami. Do tego „główne złe”, czyli Klareen i Nor – na siłę wytwarzano wokół nich aurę tajemniczości. Ale za dużo było rozdziałów z ich narracjami, bym nie dość, że się nimi zaciekawiła, to jeszcze uwierzyła w tą spowijającą ich niewiadomą. Ogółem sześć narracji w całej książce to za dużo. Zdecydowanie zbyt wiele, by uchwycić taki ogrom aspektów – i to nawet nie dla czytelnika, tylko dla autorek. Dzierżąc tyle punktów widzenia miały wielgachne pole do popisu, ale w żadnym z nich nie wykorzystały pełnego potencjału.

     Ha, ta recenzja powinna być zatytułowana „Nie wiem co ja czytam”. Zdecydowanie w ten sposób powinno, bo patrzę na „Zenith” wzrokiem otępiałym, myślą nieskażonym. I czuję duży żal, ponieważ mogło to zostawić mnie z efektem „ojej, panie dejcie więcy”, lecz nie wywarło to na mnie żadnego wrażenia. Czy przeczytam drugi tom? Raczej nie, może pobieżnie przelecę wzrokiem przez treść, żeby zobaczyć jak się ta dylogia zakończy. Na pewno jednak nie zabiorę się za Nexus z zapałem godnym krematorium.
           

Ocena: 4,5/10


Shemmer Aleksandra 


Komentarze