Jeśli
powiecie mi, że nigdy nie czytaliście czegoś, co można by nazwać literaturą „guilty
pleasure”, nie uwierzę Wam. Za nic. A jeśli tak faktycznie było, to podziwiam!
Czasami wybitnie potrzebuję czegoś, co będzie niczym masaż na obolałe mięśnie…
Laurann Dohner
Cykl New Species
1-13
Sumptem autorki
Wszystkie 13 tomów, jakie dane było
mi ostatnio przeczytać, pochłonęłam jednym haustem. W tamtym okresie bardzo
potrzebowałam lektury tego typu – odrobina romansu, przepleciona z czymś
niezwykłym, dzięki której mogłam się po prostu odprężyć i w końcu uśmiechnąć.
Kolejne części New Species
systematycznie redukowały mój stres, aż nie pozostał po nim nawet najmniejszy
ślad. Jednak, jak to z większością książek bywa, napadła mnie chwila refleksji
i zadumy. Bo to można by rozegrać tak, a tamto to już w ogóle czemu przeprowadzono
w ten sposób? Stąd dzisiejsza recenzja zbiorcza.
Cykl New Species opowiada o osobach z Nowego Gatunku – od urodzenia byli
oni przetrzymywani w klatkach, eksperymentowano na nich, bito, upokarzano,
odbierano wszystkie przywileje, jakie tylko można. Byli niczym innym jak tylko
numerami dla laboratorium Mercile. Naukowcy chcieli stworzyć leki i specyfiki,
które można podać następnie „zwykłym” ludziom bądź żołnierzom. Nowy Gatunek
stał się zmutowaną wersją człowieka, gdyż do ich DNA wprowadzono DNA zwierząt.
Wyróżnia się ich trzy podrodzaje – psowate, kotowate oraz człekokształtne (Nowy
Gatunek z genomem małp czy goryli był jednak niezwykle rzadki). Dzięki odwadze
pielęgniarki Ellie w życiu zniewolonych ludzi nastąpił przełom. W końcu świat
dowiedział się o bestialstwie Mercile, a Nowy Gatunek otrzymał azyl, w którym mógł
odetchnąć i poczuć się bezpiecznie. Od podstaw zbudował swoją społeczność,
nieustannie szukając pozostałych braci i sióstr wciąż tkwiących w niewoli. Nowy
Gatunek niewiele wiedział o świecie zewnętrznym, o technologii czy chociażby
bardziej wyszukanym jedzeniu.
Każdy z tomów opierał się na znanym,
utartym schemacie. Po jednej części można było się domyślić, jakim torem podążą
dalsze opowieści. Nawet niektórzy z Was wiedzą, w jaki sposób to wyglądało,
jeśli czytaliście książki Christine Feehan, J. R. Ward czy nawet Tillie Cole (i
wieeeele innych, nie ukrywajmy). Historia bazowa to zetknąć głównych bohaterów,
rozkochać ich w sobie, rzucić parę kłód i dramatów pod nogi, a na koniec oddać
im w końcu to upragnione szczęście. Nawet nie macie pojęcia, jak wiele razy
wcześniej ten schemat mnie irytował! Koniec końców nauczyłam się z nim żyć, ponieważ
inaczej nie czytałabym połowy książek, słowo daję. W takich historiach
najbardziej interesuje mnie „fabuła poboczna”, która potrafi przyciągnąć do
książki, jak żaden inny romansik.
I właśnie tutaj pojawia się mój ból.
Osie fabularne w New Species
prezentują się całkiem dobrze, a w niektórych częściach wręcz świetnie.
Niestety jednak akcja bardzo często zostaje zepchnięta na dalszy plan przez
sceny łóżkowe. Przy czytaniu ciągiem całego cyklu… W pewnym sensie czytelnik
robi sobie wtedy krzywdę, bo (przynajmniej w tych pierwszych 4-5 tomach) widzi
się powtarzalność każdej, najmniejszej czynności seksualnej, do której dochodzi
między bohaterami. Może być to
nieznaczną traumą, bo wtedy już wręcz czyta się z zamkniętymi oczami.
Pierwszy tom jest prawdziwym
sprawdzianem wytrzymałości. Minęło trochę czasu, ale dalej nie rozumiem
tłumaczenia „ona pracowała dla Mercile, należy jej się”. Chodzi tutaj o atak
Fury’ego na Ellie. Tak, sytuacja, w którą wpakowała go bohaterka
najprzyjemniejsza nie była, delikatnie mówiąc. Lecz gdy napadł na nią
seksualnie (nie da się tego inaczej określić) i mówił, że była to niejako
zemsta za to, co Ellie zrobiła… To mnie bardzo zszokowało. Może dziewczyna
podświadomie wiedziała, że to jest nie halo, zaś wyrzuty sumienia rozsądek
przygłuszyły. Autorka niejako broniła się w tej sytuacji postacią Justice’a,
który z góry potępił zachowanie Fury’ego. Tak, sympatyzował z nim odnośnie
sytuacji w laboratorium Mercile, aczkolwiek nakłaniał Ellie do zgłoszenia jego
zachowania. Można tutaj domniemywać, że autorka chciała pokazać, że każda
napaść to zło, lecz… Miłość wszystko wybacza? Czy ja w ogóle mogę coś takiego
napisać, chociaż wiem, jak okropnie to brzmi? Ten fakt pozostawiam już Wam do
roztrząsania. W gruncie rzeczy była to jedyna taka sprawa, przez którą przy
wspomnieniach o New Species się
krzywię.
Wraz z czytaniem kolejnych tomów widać
poprawę w warsztacie autorki, nieznaczną, ale jednak. Nie są to jakieś
gargantuiczne zmiany, tylko na tyle subtelne, że da się je wychwycić. Styl się
poprawił, lecz z tomu na tom niestety nikt nie powiedział autorce „Słuchaj
Laurann, ten cykl ma wzięcie, świetnie się to czyta, ale utnij erotyzm, za to
włóż dynamizm”. Gdyby ktoś to powiedział, a gdyby pani Dohner posłuchała… o
rany! A nawet jakby nie skróciła liczby stron scen +18, za to poszerzyła
objętość akcji, intrygi oraz wszystkiego, co bliżej związane z problemami
Nowego Gatunku… Byłaby to już petarda czytelnicza, mówię z ręką na sercu.
Naprawdę, miałam chwilami takie myśli, żeby już wyszli z tej sypialni, a
przysłowiowo wzięli się za konkretną robotę. Bo nieraz ta fabuła, ta
emocjonująca część, była skondensowana do minimum, pchnięta gdzieś na bok. Wiem, ktoś mi może teraz powiedzieć, że co
się czepiam jak to po pierwsze guilty pleasure, a po drugie w głównej mierze romans.
Lecz nawet romans może zaskakiwać
akcją, nie odbierajmy mu tego.
Ocena: (naciągane) 6/10
Shemmer
Aleksandra
Komentarze
Prześlij komentarz